Stary powrócił

27. września o godz.16:48 s/y Stary zawinął do portu w Świnoujściu!
Marek Słaby wraz z przyjaciółmi powitał dzielną załogę Starego pod dowództwem kpt. Piotra Piwowarczyka.

fot. Marek Słaby

W Szczecinie załoga Starego była witana po południu w sobotę, 29. września.
O Grenlandzkiej wyprawie załogę wypytywała reporterka Telewizji Pomerania, Radio Szczecin i nasz naczelny redaktor Kuriera Szczecińskiego. Pogoda zgodnie z prognozą była jak w środku lata.
Info na SSI Jerzego Kulińskiego

Poniżej przedstawiamy Wam relację z ostatniego etapu Amsterdam - Szczecin nadesłaną przez Grzegorza Wichrowskiego:

Ten krótki tekst dedykuję wszystkim, którzy chcieliby zasmakować żeglarstwa morskiego, a brak im motywacji lub okazji.

W Amsterdamie nasza załoga, pod dowództwem Piotra Piwowarczyka, zameldowała się wczesnym rankiem, co dla nas oznaczało jedenastą przed południem. Samo przejęcie Starego, oraz rozpakowanie naszych rzeczy, przebiegło nader sprawnie. Powód był prozaiczny – atrakcje Amsterdamu. Miało być pięknie, a wyszło jak zawsze. O 23 załoga spała smacznie, pochrapując lekko w stalowym wnętrzu Starego.

Osobiście cenię sobie w Amsterdamie to, że miasto i woda tworzą harmonijną całość. Kanały służą nie tylko jako główny szlak komunikacyjny, z całym mnóstwem promów, ale także jako kotwicowisko dla barek mieszkalnych, wszelakich łodzi, łódek, łódeczek.

Z zazdrością słuchałem opowiadań naszego załoganta, Mariusza Kurowskiego, który kilka miesięcy pobytu w Amsterdamie koczował na kupionej za grosze łódce.

Nasza fascynacja miastem zakończyła się w niedzielę 24. września, gdy rozpoczęliśmy nasz rejs. Pełni humoru i żądni przygód przez 2 godziny bezowocnie szukaliśmy czynnej stacji benzynowej. W niedzielę amsterdamczycy odpoczywają i w nosie mają wodniaków.

Mieliśmy do wyboru dwie drogi wyjścia, obie na swój sposób atrakcyjne. Pierwsze poprzez zatokę oraz dwie śluzy i niezliczone mielizny, co wydało nam się mniej atrakcyjne. Spragnieni byliśmy wiatru, fal i choroby morskiej. Dlatego szybciutko, 4 mile na godzinę, popłynęliśmy kanałem do Ijmujden. To północno-zachodnie wyjście z Amsterdamu, tylko poprzez jedną śluzę, co jest moim zdaniem najlepszą drogą do morza północnego.

Samo wyjście z portu było niebywale spokojne, ponieważ trafiliśmy w jakąś przerwę w ruchu towarowym. Dzięki temu cały tor wodny był niepodzielnie nasz!

Jako, że w Amsterdamie AIS nie pozwalał nam obserwować ruchu na farwaterze, pierwotny plan był taki: wychodzimy z portu w kierunku północno-zachodnim, prostopadle do linii brzegowej, aby wyjść jak najszybciej za farwater (dla lajkoników – farwater to wyznaczony pas ruchu statków towarowych, taka morska autostrada. Tam rację ma ten większy i dlatego stosunkowo wolne jachty, winny trzymać się z daleka). Ku naszej radości, wiatry nam sprzyjały, dlatego zaraz po wyjściu zmieniliśmy kurs na północny. Szybko przemknęliśmy pomiędzy dwiema fermami wiatraków i z modlitwą o brak łodzi rybackich, wyruszyliśmy do Helgolandu.

Starzy wyjadacze powiedzą, że rybacy nie są im straszni, ale mnie osobiście napsuli wiele razy krwi. Chodzi o to, że dla własnego bezpieczeństwa, statki rybackie (na AIS oznaczone, o ile mamy szczęście, jako fishing wessels) mijamy szerokim łukiem, ponieważ zachowują się jak pijane zające.

Jednakże wracając do żeglarstwa. Manewr opisany powyżej pozwolił nam zaoszczędzić blisko 30 mil i znacznie ograniczyć ryzyko. Mam tutaj na myśli prognozy pogody, które mówiły, że… będzie wesoło. Dlatego pewniej czuliśmy się pomiędzy farwaterem, a brzegiem. I Naptun był łaskawy, rybaków było jak na lekarstwo. Chyba wyczerpali limity połowowe na ten rok.
Blisko 48-godzinny przelot do Helgolandu upłynął nam bardzo spokojnie na trzech czynnościach: poznawaniu statku, testowaniu ożaglowania i chorobie morskiej. Osobiście uważam, że widok żeglarza, wyskakującego szczupakiem spod pokładu w kierunku burty, z prędkością ferrari i okrzykiem z drogi, jest bardzo zabawny. Dlatego sam robiłem to trzy razy i żyję.
Pomimo, że nie był to dla mnie pierwszy rejs, nowością była dla mnie możliwość testowania różnych konfiguracji żagli przednich. To niesamowite, jak osobiście można się przekonać, co daje np. genua dołożona do foka. Albo fok wsparty fokiem sztormowym. A wszystko dlatego, że mieliśmy wspaniałe warunki pogodowe i każdy chciał się czegoś nowego nauczyć. Bardzo polecam, nawet bardzo doświadczonym żeglarzom. Może warto robić takie eksperymenty, aby mniej doświadczeni poczuli przedsmak żeglowania na Pogorii.
Helgoland powitał nas sztormem i deszczem. Ale znikome wymiary tej niemieckiej wysepki, zrekompensowały nam trudy podejścia do portu. Bo czy można zachować powagę i żeglarską srogość, gdy wyspę można obejść w 30 minut, a 10 metrową różnicę wysokości obsługuje winda?!
Drugi przelot zaplanowaliśmy do Danii, a dokładniej do Thyboron, gdzie mieliśmy podjąć decyzję, czy opłyniemy Danię stroną północną, czy jeziorami i kanałami przejdziemy do Aalborg.
Ten przelot nie był już tak prosty. Sam fakt, że na AIS widzieliśmy tylko 3 statki cargo, powinien dać nam do myślenia. Po zachodniej stronie Danii jest ogromna ilość ferm wiatrowych, które trzeba ominąć, nadkładać bardzo drogi. Aby to zrobić, trzeba wypłynąć 30 mil w morze, a niestety lało jak z cebra. Humory nie upadły, zapasy słodyczy topniały, gitary brakowało, a kapitan Piwowarczyk na każdej wachcie przeglądał ożaglowanie. W końcu był to rejs szkoleniowy.
Pełni nadziei na normalną toaletę i prysznic, w piątek rano dopłynęliśmy do portu w Thyboron. Jakie było nasze zdziwienie, gdy wpłynęliśmy do wielkiego portu, a tutaj nic, pustka, żywej duszy. W przewodniku doczytałem, że jest jeszcze jedna marina, dwie mile dalej. Wyczekując upragnionej toalety, pomknęliśmy do niej lotem błyskawicy. Mknęliśmy do mariny, która była malutka, skromniutka, o braku toalety nie wspomnę.
Przez 4 godziny czekaliśmy na kogokolwiek z obsługi, siedząc w deszczu przed zamkniętą na głucho świetlicą. Po czterech godzinach koczowania, starszy pan na migi poinformował nas, że już jest po sezonie i przystań do wiosny jest zamknięta. Nie pozostało nam nic innego, jak wrócić do wielkiego pustego portu i zacumować gdzieś z boku. Jakie było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że w tym wielkim porcie, na samym końcu, jest malutka marina, ale jej nie widać, bo nic w niej nie stoi.
Danio, nie tego się spodziewaliśmy, aczkolwiek brak kolejki do toalet ma swoje plusy.
Po ciepłym prysznicu i karkówce z weków, zacząłem pisać niniejsze podsumowanie pierwszego tygodnia rejsu.
Na koniec chciałem zachęcić wszystkich nieśmiałych, do przełamania oporów. Naprawdę nie trzeba być wilkiem morskim, aby realizować swoje morskie marzenia. Wszystkiego nauczycie się na jachcie.

Pozdrawiam
Grzegorz Wichrowski