Willi rozbitek opowiada o ...
16. listopada wracałem jachtem ze Stepnicy. Brak wiatru, jazda na silniku i samosterze, czyli nudy. A mi kapitanowi wypadałoby wiedzieć i sprawdzić w praktyce, jak działa sprzęt ratunkowy, czyli nowozdobyty kombinezon ratunkowy. Do wody wskoczyłem z pokładu - bo tak to by wyglądało w realiach. Bez obawy, na pokładzie był jeden załogant. Wnioski.... Po paru godzinach dopłynąłbym do lądu spocony.
Kombinezon wyjątkowo ciepły, a wcale grubo nie byłem ubrany, bo spodziewałem się, że zmoczę ubrania. Nic z tych rzeczy. Przy wskakiwaniu i wiosłowaniu nalewałem sobie trochę wody na twarz. Pociekło trochę do środka, bo nie docisnąłem zapięć wokół twarzy. W lewej kieszonce akumulatorek na wodę morską uruchamiany przez szarpnięcie za białą gałkę na lince. W prawej - długa taśma z karabińczykiem na końcu - do wpięcia się w podaną linę, czy bosak i wazelina kosmetyczna w sztyfcie do wysmarowania sobie twarzy i warg. Najgorsze jest to, że patrzy się tylko na skrawek nieba nad sobą, bardzo trudno zobaczyć coś na horyzoncie. Jedynie między nogami wycinek horyzontu. Jak jest mgła, to nie wiesz, dokąd płyniesz, brak punktów odniesienia. Ale ten kombinezon służy tylko do dryfowania i przetrwania, moim zdaniem - 24 godz. lekko! (oczywiście zasikany). Moim zdaniem przydałaby się w kieszonkach na nogawkach rakieta spadochronowa i flara. Obyśmy nie musieli nigdy z tego sprzętu korzystać.
Pozdrawiam - Willi, s/y ATLANT.