Rejs (Janusz Szyndler)
Drodzy,
Janusz Szyndler, brat Małgosi Krautschneider, ongiś czynny członek naszego klubu, dziś walczący z chorobą człowiek, napisał wspomnienie ze swego rejsu na "Jadranie" (lata 1970 ?) pt "Rejs". Tekst w załączeniu.
Pozdrawiam,
Wojtek Jacobson
Rejs
Jacht spokojnie rozcinał wodę, która radośnie łaskotała burty. Opuściliśmy port jachtowy, aby popłynąć na „daleką” wyprawę do Wolina, miasteczka nad Dziwną. Byliśmy już w rejsie parę godzin. Płynęliśmy „Jadranem”, niewielkim jachtem typu Nefryt o długości ok. 7 m z kabiną ,o powierzchni żagli 30 m.kw. Jacht ten miał balast jak duże jachty i był użytkowany do rejsów po Morzu Adriatyckim. Miał też mały silnik 12 KM.
Załoga liczyła 4 osoby włącznie z moją żoną. Nastrój w załodze był optymistyczny, wyprawa zapowiadała się ciekawie. Słońce grzało, opalaliśmy się. To miał być mój pierwszy samodzielny rejs po zdaniu egzaminu na sternika. Trochę serce mi mocniej biło, ale wtedy mówiłem sobie, że znasz tę trasę, że wiele razy przepłynąłeś ją z kolegami. Minęliśmy Trzebież, wyszliśmy na Zalew Szczeciński i skręciliśmy w prawo na przesmyk woliński. Pogoda już nie była taka ładna. Zanosiło się na jej zmianę. Było późne popołudnie, a ja chciałem, żeby ten sławny przesmyk przejść przed nocą, kiedy widoczność będzie ułatwiała drogę. Przesmyk to pogłębiony do kilku metrów, wąski, o szerokości ok. 15 metrów kanał między mieliznami z piasku, które nieustannie zmieniają położenie pod wpływem silnych prądów i falowania. Najlepiej przejść go jednym halsem i tak chciałem zrobić, ponieważ kierunek wiatru mi sprzyjał. Gdy zbliżaliśmy się do przesmyku, zwiększyła się siła wiatru, w dalszym ciągu z korzystnego kierunku i wzrosła fala. Miałem taki moment zawahania, ale przesmyk wydawał się być w zasięgu ręki. Dokładnie, jak gdyby ktoś zaplanował, po wejściu w przesmyk, rozpętało się piekło. Wiatr zmienił kierunek, co zmusiło mnie do halsowania na niewielkiej szerokości przesmyku. Nadszedł huraganowy szkwał, który zmusił nas do zrzucenia żagli, żeby je i jacht uratować. Zdryfowało nas na mieliznę i jacht balastem zaczął uderzać o dno. Nadeszła nawałnica, od której zrobiło się ciemno, a widoczność na skutek obecności pyłu wodnego spadła niemal do zera. Straciliśmy orientację, ale nie do końca. Uratowała nas w pewnym sensie pogłębiarka, stojąca przy torze wodnym, której bardzo silne światła cały czas było widać. Dzięki niej, pomyślałem, mamy szansę wyjść z tego. Uderzenia jachtu o dno można porównać do uczucia chwilowej utraty ziemi pod stopami. Czujesz, że kadłub jest żywym stworzeniem i coś go chce zabić. Dodatkowy efekt to głuchy odgłos dobiegający z dna jachtu przy każdym uderzeniu. Dominuje myśl, kiedy pęknie i co się stanie, jak pęknie. Nie było czasu na słuchanie.
Musiałem coś zrobić, żeby uratować życie swoje i załogi. Tymczasem na niebie pojawiły się czerwone rakiety. Pomyślałem, nie jestem sam. Strzelały je załogi innych jachtów wzywający pomocy, które znajdowały się na Zalewie. Nigdy nie zapomnę mojej żony „Lucka”, która w takiej chwili powiedziała do mnie wyraźnie - „Janusz, ty sobie nie dasz rady? Rób co uważasz za potrzebne, potrafisz!”. Ten głos pamiętam do dzisiaj.
Próby z silnikiem, przy przechylonym jachcie nic nie dały. Silnik był za słaby na tę siłę wiatru i fal. Postanowiłem, zaryzykować wszystko czyli życie swoje i załogi, przechylając jacht siłą wiatru i wciągniętego na maszt żagla (grota), do paru metrów nad powierzchnię wody. Zniosło nas już wtedy na około 1 m głębokości, a może mniej? Liczyłem się z tym, że do jachtu wleje się woda, ale wcześniej uda nam się zejść na głębszą wodę. Pomagaliśmy sobie silnikiem. Żagiel wciągnięty, ale niewybrany trzepotał, jakby chciał się urwać. Wiało nieźle, jakieś 8 w skali Beauforta.
Gdy go wybraliśmy, jacht przechylił się niemal do poziomu, do środka wlało się trochę wody, maszt z żaglem znalazł się niebezpiecznie blisko wody i udało się. Jacht jak gdyby sam zsunął się z płycizny, wyprostował się i zaczął płynąć. Nie było czasu na pokazywanie radości, na którą było za wcześnie. Halsowaliśmy żmudnie na tym wąskim pasemku głębokiej wody obserwując światła pogłębiarki. Nie wiem jak długo trwało to halsowanie z przesmyku, zatraciliśmy w tej sytuacji poczucie czasu.
Byliśmy znowu na Zalewie. Dwóch członków załogi zapadło w letarg, jakiś rodzaj stresu, więc zostałem ja z żoną do obsługi jachtu.
Wiatr zmienił kierunek, na zachodni i stężał. ”Jadran” nie potrafi halsować pod silny wiatr. Dobrze jest, gdy podczas takiego halsowania utrzymuje pozycję. Oceniłem, że nie będę mógł posuwać się w kierunku pogłębiarki i lepiej będzie gdy rzucę kotwicę, poczekam do rana. Wraz z żoną rzuciliśmy kotwicę. Była chwila oddechu. Zmienialiśmy się na krótkich wachtach. W dalszym ciągu trwały „pokazy” czerwonych rakiet na niebie. Tej nocy trwało kilka akcji ratunkowych na Zalewie, o czym dowiedzieliśmy się później .Niestety szczęście nas znowu opuściło. Kotwica puszczała i jacht dryfował w kierunku brzegu. Emocje były duże. Zwykle około 5 godziny rano wiatr siada. Niemal w ostatniej chwili z żoną podnieśliśmy kotwicę, gdy wiatr zelżał, właśnie o tej godzinie. Do brzegu było już niebezpiecznie blisko. Postawiliśmy oba żagle i szczęśliwi zaczęliśmy płynąć do portu w Trzebieży. Byliśmy tak zmęczeni, że nie pamiętam, wejścia do portu, zacumowania. Obudziła mnie żona. Musieliśmy wracać do domu.
Pomimo, że do celu wyprawy nie dopłynąłem, to byłem dumny, że w ekstremalnych warunkach tak zwanego „białego szkwału” - na samym przesmyku, dałem sobie radę, do czego wielki wkład miała przede wszystkim moja żona Lucyna.
Ten esej napisałem ku czci i pamięci wspaniałego „Lucka.”
Janusz Szyndler
http://kinkiet78.blogspot.com/