Okruchy wspomnień z rejsu s/y "Śmiały"

 

Izydor Węcławowicz  

Okruchy wspomnień z rejsu s/y Śmiały
- lato 1964, Londyn.

Kończyłem właśnie studia, gdy Zarząd JK AZS organizował rejs do Londynu na wyczarterowanym z COŻ w Trzebieży jachcie s/y Śmiały. Była to dla mnie jedyna okazja gdzieś wyskoczyć na dłużej w morze, bowiem mój kochany Wydział tak nam organizował wakacje, że było albo 2 miesiące praktyki zawodowej albo po miesiącu wojska i praktyki. Dopiero pisząc pracę dyplomową miałem do dyspozycji lipiec i sierpień.
Moje młodzieńcze marzenia, które zakiełkowały w Klubie Morskim w Czaplinku około 51-go roku tu w Trzebieży miały właśnie się rozpocząć i doznać spełnienia (rejs po czymś większym niż Bałtyk). Miałem właśnie tu w dniu 7-go lipca 1964 zamustrować na s/y Śmiały, który był w basenie Ośrodka.
Rankiem wysiadłem z pociągu z potężnym worem żaglowym, który pożyczyłem sobie z wyposażenia s/y Nadir (wszak byłem jego bosmanem), który z trudem dotargałem do portu. Na nabrzeżu przywitali mnie koledzy, których część była mi doskonale znana. Byli to bowiem moi koledzy klubowi czynnie działający i walczący w wszelkich regatach międzyklubowych oraz klubowych, a w szczególności ciężko harujący mniej więcej od początku marca do otwarcia sezonu w soboty i niedziele przy pracach konserwacyjnych i remontowych na naszej zimowej przystani, która była na odrzańskiej wyspie naprzeciw Elektrowni Pomorzany.
Drugą nieznaną mi (na razie!) część stanowili "działacze" i "opiekunowie". Cóż! Dzisiaj nieznane zjawisko, przypominam zatem, że od października 1956 minęło dopiero niecałe 8 lat. W tamtym czasie był to rzeczywiście "dopust Boży", z którym wszyscy musieli się pogodzić, ja też. Tylko był mały szkopuł, razem było nas trzynaścioro, co mi -
wprawdzie osobnikowi niezbyt przesądnemu - było nie w smak. Gwoli sprawiedliwości muszę napisać, że mimo pierwotnego wrażenia i wewnętrznego ostracyzmu, to w rejsie nie było jakichkolwiek nieporozumień, wszyscy okazali się żeglarsko i koleżeńsko super. Być może i odpowiedni meldunek, który zapewne trafił na Małopolską (KW MO!) był też taki.

Załoga zatem była w składzie:
1. Aleksander Stefan Lewicki kpt.
2. Maria Gerlach
3. Stanisław Tomaszewski
4. Zbigniew Gerlach
5. Danuta Schiler
6. Ewa Jacobson
7. Barbara Lewicka
8. Włodzimierz Olszewski
9. Krzysztof Wornbard
10. Simplicjusz Borowik
11. Danuta Borowik
12. Wit Bartosiewicz
13. Izydor Węcławowicz - snujący tę opowieść.

O ile pamięć mnie po tylu latach nie zawodzi to trasę Trzebież - Świnoujście na przystań Klubu Żeglarskiego "Cztery Wiatry" (chyba obecnie zajmuje jej miejsce Wydział Dokowy z stojącymi tu Dokami Morskiej Stoczni Remontowej) pod nieobecność Kapitana prowadziła Maria Gerlach. Kapitan wszedł tu na pokład. Po uzupełnieniu i rozsztauowaniu zapasów oraz sprawdzeniu wszystkiego co się dało, podziale na wachty, następnego dnia (licząc od Trzebieży) ruszyliśmy w stronę zamierzonego celu.
Odprawa graniczna i celna przebiegła bez większych trudności, choć chyba każdy z nas miał (w myśl ówczesnych przepisów - pamiętać należy, że za posiadanie "zielonych" groziło więzienie) co nieco na sumieniu. Oficjalnie mieliśmy tylko przyznane nam na rejs zagraniczny prawo wymiany po 5 (pięć!) $ i tyle wolno było przewozić przez granicę. Gwoli ścisłości odprawa odbyła się przy istniejącym do dzisiaj pierwszym dźwigu (a ściślej: fundamencie odwodnej szyny jego nogi - pod estakadę dźwigu wpływają barki) licząc od Dworca Kolejowego w dół rzeki Świny.

Po odprawie już prawie wolni jak ptaki - pamiętający jednak o możliwości ponownej kontroli na wodzie - przy pomocy naszego "patefonu" i za moment żagli raźno ruszyliśmy w morze z zamiarem osiągnięcia pierwszego celu, jakim była śluza Holtenau na początku Kanału Kolońskiego. Żegluga przebiegała powiedziałbym luksusowo i bez żadnych problemów nawigacyjnych, mimo skromnego jak na dzisiejsze czasy wyposażenia nawigacyjnego.
Zapewne zasługa to Kapitana i wysokich kwalifikacji załogi, bo o ile pamiętam to przynajmniej dwoje kapitanów, czterech (lub 5) sterników morskich i chyba tylko dwoje żeglarzy, jak z tego widać załoga była wyśmienicie utytułowana. Swoich odczuć na tej trasie nie będę opisywał, bo były one podobne do opisujących wiele razy młodszych żeglarzy, którzy przebywają tę trasę naprawdę turystycznie podziwiając jej uroki. Wspomnę tylko, że naprawdę czułem się dobrze, gdy latarnia Arkona minęła nasz lewy trawers i zaczęła zostawać z tyłu.
Holtenau, krótkie oczekiwanie i na naszym patefonie - kaszlaku wchodzimy do śluzy. Władze kanałowe po kilku przymiarkach decydują, że mamy wyporność (o ile dobrze pamiętam) 16 BRT i za tyle każą płacić. Wychodziło to chyba około 80 do 90 centów USD na twarz w jedną stronę. Zatem wliczając powrót pozostawało nam niewiele ponad 3 USD na londyńskie wojaże. Patrzyłem z podziwem na pływające odbijacze wzdłuż ścian stanowiące jednocześnie pomosty z pachołkami do przycumowania jachtów. Takie to proste, trudno dużemu statkowi uszkodzić ścianę śluzy, a żeglarze mogą po nich biegać do woli.
Po wyrównaniu poziomów wychodzimy ze śluzy na silniku i stawiamy żagle jako, że kierunek wiatru jest sprzyjający. Kanał jest pod ciągłym nadzorem i gdy tylko płynie nim większa jednostka otrzymujemy przez głośniki umieszczone na brzegach polecenie cumowania do dalby na najbliższej mijance. Po przepłynięciu statku ruszamy dalej.

Sytuację tą obrazuje powyższa moja fotografia. Widać kawałek Śmiałego i płynący prom Gripsholm, który zmusza nas do postoju na mijance.
Dobrze przed południem następnego dnia dopływamy do Brunsbutel, gdzie są śluzy zachodniego końca Kanału Kolońskiego i wyjście na Elbę (po naszemu Łabę). Śluzujemy bez problemów i po południu wychodzimy na Elbę. Z trudem oddalamy się od wyjścia z śluz - jest początek przypływu - i w miejscu, w którym nikomu nie przeszkadzamy Kapitan poleca rzucić kotwicę. Przeczekujemy przypływ (Tablice pływów do roboty!) i w pobliżu wysokiej wody ruszamy zdobywać Morze Północne. Za Cuxhawen na wschód od toru wodnego widzimy parę jednostek na mieliznach jako ostrzeżenie dla nieuważnych nawigatorów, którym na ogół "uciekł" w czasie sztormu jeden z latarniowców "Elbe". Latarniowce obecnie nie istnieją, a trasa wyjściowa wygląda jak autostrada obstawiona stawami i pławami, mimo to wiem że współcześnie niektórzy potrafią posadzić statek na tych samych mieliznach. Cóż morze żadnego niechlujstwa nigdy nie wybaczało i tak dalej będzie mimo GPS-ów, radarów sprzężonych z żyrokompasem i GPS-em.

Płyniemy dalej bezproblemowo, czas upływa na pełnieniu wacht, kukowaniu (każdy jedna pełna doba) i dokładnym pilnowaniu momentu, w którym należy refować żagle. Kapitan ostrzegł nas wszystkich, że nasze bawełniane żagle nie wytrzymają więcej przy kursach ostrych, jak do momentu, gdy mocnik burtowy zaczyna łapać powierzchnię wody. To znaczy, że do tego momentu jacht przechyla się w miarę płynnie proporcjonalnie do rosnącego naporu na żagle. Dalej moment prostujący kadłuba rośnie bardziej gwałtownie i wyczucie momentu refowania jest raczej niemożliwe.
To jest właśnie ten newralgiczny stan. Taką charakterystyką momentu prostującego mają wszystkie "stuczterdziestki". Dzisiaj w epoce żagli z tworzyw sztucznych sprawa wygląda zupełnie inaczej.

Dwa poniższe zdjęcia pokazują, że Śmiały mimo cięższej pogody płynie przy nieznacznym przechyle. Pokonanie Morza Północnego nie nastręcza nam żadnych kłopotów bowiem nawet przy cięższej pogodzie fala jest na tyle długa, że jacht płynie jak po jeziorze zmieniając jedynie położenie w pionie. Efekt tego to jakby jazda windą w górę i za moment w dół. My zażywamy wywczasów na pokładzie podczas, gdy duże zbiornikowce w tym czasie ciężko pracują na fali nurzając swoje dzioby głęboko w nadchodzącej fali.

W rezultacie bez pudła trafiamy w lejek Tamizy, szalejemy z Tablicami Pływów określając wszystko co możliwe i płyniemy do celu. W samym lejku Tamizy wita nas zadziwiająca konstrukcja, która jest pozostałością systemu obrony przeciwlotniczej z II Wojny Światowej. Jest to po prostu kilkupiętrowy stalowo-betonowy fort na palach, który był kiedyś najeżony wszelkiej maści lufami broni przeciwlotniczej. Dzisiaj pozostawiony sam sobie, jako że rozbiórka jest prawdopodobnie nieopłacalna stanowi świadectwo zmagań z Luftwaffe a stojąc na mieliźnie nie stanowi jakiegokolwiek zagrożenia żeglugowego. Wręcz przeciwnie przy ograniczonej widoczności stanowi pewny znak do określenia pozycji obserwowanej.

Władze portowe wyznaczają nam jako miejsce postoju keję na prawym brzegu Tamizy tuż przed Tower Bridge (licząc z biegiem rzeki) naprzeciw zamku. Przechodząc na to miejsce otwierano nam ten słynny historyczny most, a stojąc niedaleko (ok. 1-go kabla) podziwiamy organizację zatrzymywania ruchu drogowego i podnoszenia mostu dla przechodzących statków. Cała operacja nie trwa dłużej jak kilka minut, co dla nas Szczecinian jest wprost nie do wyobrażenia, bowiem doskonale pamiętamy te operacje z mostami w Szczecinie (wtedy jeszcze się otwierały!).

Tu w Londynie wystarczał sygnał syreny statku podany z niezbyt dużej odległości, aby operacja się rozpoczynała, statek bez oczekiwania przepływał i tuż za jego rufą most się zamykał, a przecież to jakby nie było most zabytkowy. Stoimy przy nabrzeżu na rzece, więc wachty wymagają nieco wysiłku, bo w zależności od stanu wody powierzchnia nabrzeża jest nieco nad pokładem, a następnie pod salingiem, co wymaga ciągłego dozoru cum. Nie przeszkadza to w kukowaniu i cook nie człowiek wszystko robi. Reszta załogi zażywa przyjemności turystycznych, jako że atrakcji tu nie brak. Jednego z pierwszych dni spotykamy na kei Pana Nowickiego (tubylca), który zaproszony na jacht, następnie godziwie nakarmiony bigosem i fetowany odpowiednim napitkiem, składa nam propozycję pokazania Anglii poza Londynem oraz odwiedzenia Cambridge, owego słynnego miasteczka uniwersyteckiego, przy pomocy posiadanego przez niego samochodu. Oczywiście korzystamy z tego skwapliwie w piątkę tj: Lewicki, Wornbard, Olszewski, Bartosiewicz i ja robiący za fotoreportera. Pan Nowicki zrobił nam kilka takich wypadów, w których brałem udział jako że wachta kukująca wypadła mi na początku i dalej było dużo wolnego. Przy okazji niejako po drodze pokazał nam Pomnik poświęcony Poległym Lotnikom Polskim, który uwieczniłem na swoim filmie.

Posiłek w drodze. Od lewej K. Wornbard (ledwie go widać), Wit Bartosiewicz, Włodzimierz Olszewski, Pan Nowicki i Stefan Lewicki - nasz kapitan.
Reszta czasu upłynęła nam na indywidualnym zwiedzaniu centrum Londynu pieszo, a przy pomocy metra wielu odległych miejsc, jako ze bilety nie były zbyt drogie. Stacja metra London Bridge znajdowała się całkiem niedaleko od jachtu. Byłem bardzo zachwycony Londyńskimi Muzeami, w szczególności Muzeum Morskim oraz żaglowcem "Cutty Sark" stojącym w suchym doku w Greenwich. Samo miasto tchnęło spokojem, przepiękną architekturą minionych wieków i pozostałymi drobnymi elementami, których nikt nie likwiduje. Dobrym przykładem tego mogą być koryta dla koni na ulicach mimo, że konia w zaprzęgu ze świecą szukać.
Działo się to 40-cie lat z okładem temu, więc i ruch na ulicach dla nas wtedy wydawał się duży, ale z tych zdjęć widać na miarę współczesną niewielki. Zapewne i teraz można spotkać tam "książkowego" przedstawiciela anielskości jednak chyba rzadziej. Ja takiego "indywidua" nie darowałem sobie, gdy stał w przerwie na lunch pod Kolumną Nelsona, co widać obok.

Wszystko ma swój czas i zmierza ku zakończeniu. Nasz pobyt w tym pięknym mieście, o którym wiele można by było pisać, nieuchronnie się kończył. Przyszła ta chwila, że trzeba było dać cumy na biegowo, zapalić nasz patefon i odejść od gościnnej (co ważniejsze darmowej) kei i skierować się ku odgradzającemu nas od morza mostowi Tower Bridge, który po sygnale, jak zwykle sprawnie się podniósł, dając nam drogę do domu.
To jest to nasze pożegnanie z Londynem, żagle jeszcze przepięknie sklarowane, rzekłbym reprezentacyjnie na postój. Pozostają nam jeszcze tęskne pożegnalne spojrzenia na znane i odwiedzane obiekty oraz kołaczącą się gdzieś myśl i pytanie: czy jeszcze tu będę? Spojrzenie na Greenwich i Cutty Sark, która mimo, że w suchym doku to jest symbolem uskrzydlonej żeglugi bez ograniczeń.

Wracamy, Barbara Lewicka i Zbyszek Gerlach na pokładzie na zdjęciu obok. Droga powrotna przez M. Północne nie odznacza się jakimiś specjalnymi okolicznościami. Jedyny większy kłopot to nasz patefon, który praktycznie wymawia nam posłuszeństwo. Zmusza to Zbyszka i mnie do zdjęcia głowic na naszym "kochanym" Pucku rozkręcenia komór wstępnych i wybicia nagaru, który zapełnił prawie całe komory. Praca niezbyt trudna, ale miejsca do tej pracy to konstruktor raczej nie przewidywał. W końcu odnieśliśmy sukces, silnik sprawny a my zmęczeni, umorusani że trudno to opisać zaczęliśmy się czyścić jakimiś proszkami przy ograniczeniach wody słodkiej. W rezultacie skóra nasza po tym zabiegu była nieco nadużyta. Pod wieczór słyszę dialog prowadzony przez Zbyszka z Maritą, który brzmiał mniej więcej tak: Marita, ten krem Nivea to on jest do dupy! Ależ Zbyszku on jest do twarzy! Słysząc to zaniosłem się serdecznym śmiechem, a dialog ten ciągle brzmi mi w uszach, gdy oglądam obecnie niektóre reklamy w TV.
Przejście przez Kanał Kiloński nie odznacza się niczym szczególnym, jedynie można wspomnieć nasze hamowanie Śmiałego w Śluzie Holtenau na cumach, bo dosyć silnie wiało z rufy tak, że sam takielunek był mocniej ciągnący jacht do przodu niż nasz silnik miał hamowanie. Trochę dziwnie patrzyli na to cumownicy kanałowi. Wyjście na Zatokę Kilońską spojrzenie na obelisk poświęcony poległym na morzu marynarzom Kriegsmarine i przed nami Zatoka Meklemburska, a więc prawie w domu.

Wprawdzie jeszcze czeka nas wejście do portów NRD to znaczy Warnemunde i Sasnitz, jednak w porównaniu z podejściem i wyjściem Tamizą nie stanowi jakichś większych doznań ani żeglarskich ani też cywilizacyjnych.
Rejs kończymy w Trzebieży, gdzie klarujemy jacht i przekazujemy Ośrodkowi. Do stacji niosę worek jeszcze cięższy, bo decyzją całej załogi, to wszystko, co pozostało z jedzenia, przypadło nam studentom, tj. Włodkowi i mnie.

Statystyka rejsu:
1. Czas 07.07.1964 do 02.08.1964
2. Przebyto 1416 Mm
3. Pod żaglami 128 godz.
4. Na silniku 160 godz.
5. Odwiedzone porty Londyn, Warnemunde i Sasnitz
6. Port wyjścia/zakończenia Trzebież

III oficer w tym rejsie
Izydor Węcławowicz j.s.m.
członek JK AZS do 1968