Mój pierwszy rok w JK AZS
Izydor Węcławowicz
Studia na Wydziale Budowy Maszyn rozpocząłem w 1958-go roku. Wprawdzie żeglarstwem jako takim zaraziłem się w Czaplinku nad przepięknym jeziorem Drawskim w 1951-szym roku, jednak dopiero w Szczecinku zdałem egzamin w 1956-tym jesienią i uzyskałem patent sternika jachtowego mając ukończone aż 16 lat.
Wtedy to zabłysła nam wszystkim nadzieja na zelżenie dotychczasowych przepisów granicznych (październik 1956), które dotychczas praktycznie odcinały żeglarstwo od pływań morskich. Naszym śródlądowym morzem był jedynie Akwen Mazurski, na którym tłoczyła się cała śródlądowa Polska, z wyjątkiem dwóch ośrodków żeglarstwa, tj. Trójmiasta i Szczecina, którym ze zmiennym szczęściem udawało się wypływać na wody zatokowe, a wyjątkowo na morze. Latem 1958 prowadziłem klubowy (LOK Szczecinek) rejs stażowy po jeziorach Mazurskich na łodzi "DZ" wyczarterowanej z Ośrodka w Giżycku i tamże zastała mnie po powrocie super wiadomość, że przyjęto mnie na studia na WBM Politechniki Szczecińskiej. Otwarło to dla mnie nową jakość żeglarstwa.
Do klubu JK AZS zgłosiłem się 6-tego lutego 1959 po ochłonięciu z strachu ogarniającego wszystkich nowo upieczonych studentów (zaliczenia semestralne były za mną bez większych kłopotów!). Jako, że przygotowanie sprzętu pływajacego do sezonu nie było dla mnie żadnym nowum, wiec natychmiast z poczatkiem marca zawitałem na Wyspie ówcześnie będącej zimową bazą klubu. Sercem i oczyma lgnąłem do tych po raz pierwszy widzianych jachtów morskich z balastem, a w szczególnosci do smukłego "Swantewita", które stały w hali. Może coś tam było widać w tych moich oczach, bo starsi koledzy zdecydowali oddać mnie pod opiekę opiekunowi "Kaczorka", Bolkowi Lachowi, który natychmiast ustawił mnie do zdzierania farby z blach na części podwodnej. Był to stalowy balastowy jacht zatokowy o powierzchni żagli 22 m2, ożaglowaniu slup bermudzki, niewielki, ale z kabiną i trzema kojkami. Jedynie kokpit miał nieodpływowy, ale trzeba przyznać, że super rzadko moczyło się tam nogi.
Gdy zrobiło się nieco cieplej, że można było już z biedą nocować w budynku na wyspie nie zamarzając na kość, to w większości nie wracałem na noc z soboty na niedzielę do akademika. Wtedy to nieodmiennie trafiałem pod skrzydła Ludka Mączki, który "bosmanował" na jachcie "Witeź II" i korzystając z wyposażenia hotelowego (materace z kojek i koce) Witezia "posileni" grzańcem z dodatkami, serwowanego nam i sobie przez Ludka, zmęczeni pracą do późna, zgodnie i szybko zasypialiśmy. W ten to sposób poznałem większość czynnie udzielających się kolegów z klubu.
Praktycznie wszystkie soboty i niedziele spędzałem na wyspie i tym sposobem trafiłem do jak gdyby elity członków JK AZS przynajmniej tych, od których zależała rzeczywista obecność klubu na wodzie.
Pierwszym moim oficjalnym występem na wodzie w szerszym gronie były Regaty "Gryfa Pomorskiego" w czerwcu 1959 na s/y "Kaczorek" pod przywódctwem Bolo Lacha - Polska. Czemu Bolo miał taki dodatek do nazwiska to nigdy nie zapytałem i nie wiem do dzisiaj.
Startowaliśmy na trasie przybrzeżnej na trójkącie wyznaczonym między farwaterem podejściowym do Świnoujścia, a molem w Międzyzdrojach. Było to moje pierwsze zetknięcie się z morzem na sprzęcie pływającym. Bałem się tego kontaktu, bo przecież nie znałem swojej odporności na kiwanie bardziej intensywne niż jeziorowe. Muliło mnie zdrowo i próbowałem poprawić samopoczucie ssaniem fajki, którą popalałem. Efekt pozostał taki, że do dzisiaj nie wziąłem do ust papierosa, a fajka od razu znalazła się w morzu. Do dzisiaj, mimo wielu lat spędzonych zawodowo na morzu, po dłuższym pobycie na lądzie w pierwszym sztormie z reguły pochylam się czołobitnie nad relingiem i oddaję pokorny pokłon Neptunowi. O ile dobrze pamiętam to w swej klasie zajęliśmy drugie miejsce za jachtem Klubu "Pogoń" prowadzonym przez Bogusia Byrkę, nazwy jego jachtu niestety nie pamiętam. Bolo był niepocieszony, bowiem przegraliśmy minimalnie, a Byrka był jego "sztandarowym" przeciwnikiem.
Wracając z regat "Gryfa Pomorskiego", już na Jeziorze Dąbie razem z Bolkiem Lachem udzieliliśmy pomocy wywróconej naszej klubowej omedze, którą prowadził Jędrek Porada (jak nam później powiedział, eksperymentował z spinakerem, bo blisko do domu), który w załodze miał między innymi Jurka Madeję, a zatem uratowaliśmy późniejszych komandorów klubowych jako, że zbyt długa kąpiel w trzeciej dekadzie czerwca mogła być niebezpieczna. Wyziębioną załogę omegi zabrała płynąca za nami s/y "Kania", którą prowadziła Aleksandra /Ola/ Buszkiewicz. Po złożeniu masztu doholowaliśmy omegę do Ziemi Umbriagi, gdzie po uszczelnieniu skrzyni mieczowej wybraliśmy wodę (w podnoszeniu omeg miałem dużą wprawę uzyskaną na szkwalistym Jez. Trzesiecko w Szczecinku), a po postawieniu masztu poprowadziłem w pojedynkę omegę, a Bolo "Kaczorka". Wieczorem byliśmy na przystani przy naszej barce, gdzie czekali na nas zaniepokojeni koledzy.
Pierwsze wakacje na Wydziale były ulgowe, bo mieliśmy zajęty praktyką wakacyjną tylko jeden miesiąc. Pozwoliło to mi na uczestnictwo w rejsie bałtyckim na s/y "Witeź II" z kapitanem Stanisławem Skoczeniem, artystą fotografikiem, który wydał później album "Na morze" - chyba jeden z pierwszych albumów tego rodzaju wydanych za komuny. Odwiedziłem wtedy po raz pierwszy Dziwnów, Kołobrzeg i Ustkę, a w rejsie pełniłem funkcję bosmana. Pierwsze 599 mil na staż do stopnia jachtowego sternika morskiego miałem za sobą.
Dalej były niedzielne pływania, jakieś regaty na omegach: klubowe i międzyklubowe na Jeziorze, które pamiętam jak przez mgłę, mimo iż byłem prowadzącym łódkę. Sukcesów większych raczej nie odniosłem, bo w tym wypadku pamięć byłaby lepsza, no i pewnie byłyby jakieś dyplomy, które odświeżyłyby pamięć.
Sierpień i wrzesień musiałem poświęcić Politechnice (praktyka wakacyjna i egzaminy posesyjne), a w październiku już "zimny wychów cieląt" i z pływania nici. Pozostało tylko rozklarowanie jachtów, przeprowadzenie na wyspę i slipowanie do hangaru, w którym to sumiennie uczestniczyłem.
Tak to zakończyłem mój pierwszy rok w Jacht Klubie AZS, który zresztą wspominam po latach bardzo ciepło, bowiem zrealizowałem swoje marzenia z lat 1951 - 56 pobytu pod żaglami na morzu.
Wszystkim moim ówczesnym starszym kolegom (część z nich już niestety odeszła na wieczną wachtę) tj.: Bolkowi Lachowi, Ludkowi Mączce, Ziomkowi Ostrowskiemu, Zbyszkowi Gerlachowi, Marii Gerlach (Marita), Wojtkowi i Ewie Jacobsonom, Januszowi Tyszkiewiczowi, Andrzejowi Zamojskiemu i wielu wielu innym, których nie wymieniam, przekazuję serdeczne podziękowania za wyrozumiałość (zapewne byłem czasami "młody, gniewny i nie bardzo rozsądny") i pomoc w tej mojej pierwszej morskiej żeglarskiej drodze.
Izydor Węcławowicz
j.s.m. od 19.04.1961
Grzybowo w maju 2006