List z Wysp Kanaryjskich

  Wyspy Kanaryjskie XII 2002
Wyprawa jachtem "Gawot" (typ Tango Family) na Wyspy Kanaryjskie

    Cześć Andrzej! Jak zapowiedziałem, zabrałem się do napisania wspomnień z tego rejsu póki się jeszcze tak bardzo nie zatarły....
.... tuż przed wyjazdem usiłowaliście mnie odciągnąć od tego, argumenty były słuszne, zdawałem sobie sprawą, że rejs nie będzie łatwy ze względu na ramy czasowe jakie mi sytuacja narzuciła, jednak motywacja odbycia tego rejsu była zbyt silna; będąc 8 lat temu tutaj polubiłem te wyspy (Las Islas Canarias - przyp. red.) i mieszkańców ze wzajemnością, klimat mi bardzo odpowiada, rano wstaje się i chce się żyć, tutaj będę mógł się w pełni realizować jako artysta, no i nie będę ukrywał, czynnik sportowy, żeglarski też jest mocnym argumentem, każdy pragnie się jakoś sprawdzić...
...ostatniego sierpnia wyruszyłem w świat w kieszeni miałem 40 euro (z tego jeszcze 10 dałem D., który nie miał za co wrócić ze Świnoujścia) i visa clasic, której nie mogłem wykorzystać ze względu na wysoki debet, towarzyszyli mi D. i Krzysztof, pomogli mi sklarować jacht, wiele zawdzięczam Krzysztofowi , kto wie, gdyby nie on, tego listu bym może nie pisał; jeszcze mu nie zapłaciłem za miecz, rzetelny fachowiec i człowiek na poziomie; na drugi dzień rano podpłynęliśmy z biciem serca do odprawy celnej, jacht był załadowany instrumentami muzycznymi, żywnością co najmniej na trzy miesiące. Celnik mnie po prostu zaszokował; wejrzał przez okno, „proszę o paszport", przybił pieczątkę, „ dziękuję, życzę udanego rejsu "...
...za główkami postawiłem żagle, wiała jakaś trójeczka, piękna słoneczna pogoda, idealny kierunek wiatru, mogłem ustawić jacht samosterownie, sięgnąłem po piwo i położyłem się w kokpicie. Andrzej, to była wspaniała chwila, ta świadomość, że ma się te wyczerpujące, uciążliwe przygotowania za sobą, że się w końcu płynie, to jest po prostu rozkosz, myślę, że tego uczucia doświadcza chyba każdy żeglarz, który po przygotowaniach wyrusza w dalszą podróż....
.... (w Cuxhafen-przyp. red.) postanowiłem uzupełnić paliwo do silnika; najbliższa stacja była 2 km od mariny. W związku z tym, że stały rowery z koszami, wziąłem jeden taki rower, najpierw objechałem całą okolicę, a później zajechałem do stacji. 20 litrów wstawiłem i pojechałem, był upał zachciało mi się loda, zsiadłem z roweru, kupiłem, kiedy wsiadałem ponownie, zbyt niepewnie, 20 litrów paliwa zachwiało rowerem i wywróciłem się. Efekt był taki, że dętka z oponą zeszła z felgi, a ja nie miałem narzędzi, nie mogłem nic zrobić, nie pozostało mi nic innego jak wziąć rower na plecy i tak na raty, raz rower i raz paliwo, dotarłem do mariny, myślałem, że będę musiał jakieś odszkodowanie zapłacić, ale hafenmaister kiedy mnie zobaczył z rowerem na plecach, roześmiał się od ucha do ucha i tylko powiedział, że „ dawno się na rowerze nie jeździło co ? "...
....pod wieczór wyruszyłem z Cuxhafen. Boje omijałem z daleka, prąd mnie wspierał, szybko mi się przesuwały nabrzeża. Po dwóch dniach przekroczyłem granicę holenderską, ażeby skrócić sobie drogę zbliżyłem się bliżej do brzegu. Nawigowałem według Twojej mapy i nagle gdzieś o północy, usłyszałem silny szum przyboju i to ze wszystkich stron, poczułem się jak osaczony, nasłuchując mocno z jednej strony, wydał mi się ten szum słabszy, skierowałem tam jacht, ale jacht ocierał się już o dno i nie bardzo reagował na ster, zacząłem podnosić miecz i silnik na pełnych obrotach, pozwoliły jachtowi wolno przesuwać się w pożądanym kierunku, długo jeszcze ocierał się o dno, ale wyczuwałem, że coraz lepiej reaguje na ster...
...na pełnym morzu zmorą był duży ruch statków. W nocy o spaniu nie było mowy, toteż zaległości narastały, efektem tego były halucynacje, w biały dzień słyszałem jakieś rozmowy, postacie się przesuwały wewnątrz na jachcie, padałem dosłownie jak to się mówi na nos. Po 5-ciu dniach znalazłem się w okolicy Rotterdamu, wejście do niego też nieciekawie na mapie wygląda, postanowiłem szerokim hakiem to wejście ominąć, jednak prąd dosłownie zatrzymał jacht z pracującymi żaglami, słyszałem tylko duży szum wody, nie mogłem mu pomóc silnikiem, ponieważ paliwo się już kończyło....
...W Calais tylko jeden dzień odpocząłem; była to sobota, w kieszeni miałem 30 euro i kartę visa, myślałem, że się zlituje (bankomat - przyp. red.) i wyrzuci mi trochę pieniędzy; nic z tego, kupiłem przede wszystkim 30 litrów paliwa, za resztę owoców i warzyw, pod wieczór pogoda się wyraźnie psuła, nadciągające chmury nic dobrego nie wróżyły, w nocy wiatr się potęgował. Rano 5 do 6 ze szkwałami deszczowymi, żeglarze nie wyruszali czekali na lepszą pogodę, Widziałem, że mój sąsiad szykuje się do drogi, postanowiłem z nim popłynąć, poprosiłem żeby mi przedstawił trasę do Anglii, opisał dokładnie, trzeba było najpierw wybrzeżem z prądem, do pierwszej boi (której nie miałem na mapie), później zmiana kursu w kierunku do wybrzeża angielskiego i wejść tam na prąd korzystny wzdłuż wybrzeża, wszystko to musiało być zrobione w odpowiednim czasie, kiedy żeglarze widzieli, że szykuję się do drogi, podchodzili i mówili, że to nie ma sensu, na tak wysokiej fali nie zdołam przebić się do Anglii, na pewno wrócę, pomyślałem to najwyżej wrócę. Pierre (teraz sobie przypomniałem, tak brzmiało jego imię) powiedział żebym się jego trzymał, bo przy tak kiepskiej pogodzie mógłbym tej ważnej boi nie zauważyć, tak więc na morze wyruszyły tylko 2 jachty, ten największy i ten najmniejszy. Żeglarze z jachtów pokazywali mi kciuki, pomyślałem ważna prestiżowo sprawa, będę walczył. Pierre szybko mi zniknął, za bardzo mną się nie przejmował, przede wszystkim dbał o własną skórę, ażeby na czas zdążyć. Gdybym włączył silnik może bym mu jakoś dorównał ale musiałem oszczędzać na to przejście o wysokiej fali i przeciwnym wietrze, kiedy Pierre był już prawie niewidoczny, dostrzegłem boję (West Cardinal) zapamiętałem tę nazwę ponieważ dla mnie była ona bardzo ważna, zmieniłem kurs na zachodni i wtedy się zaczęło: włączyłem silnik na pełny gaz prawie, bez żagli niewiele bym zdziałał, dwa refy i fok do połowy dały mu niezłą szybkość, jacht bardzo często nie zjeżdżał z fali ale spadał, wtedy myślałem, że się rozleci, tym bardziej, że dziób był osłabiony przez tę dziurę, wkrótce zauważyłem, że jacht bierze dużo wody, ponieważ na tym kursie szedł b. dobrze samosterownie mogłem zająć się wylewaniem wody, pompka była mało wydajna, więc zabrałem słoik, szybciej szło ale i to nie wystarczyło więc zabrałem baniak 5-cio litrowy, po wodzie mineralnej, upiłowałem szyjkę i tym baniakiem prosto do kokpitu. Andrzej tego też nie zapomnę, ten szum morza, fali, ten ryk silnika i ta moja praca, kiedy po 6-ciu godzinach tego przejścia pogoda się poprawiła, słońce zaświeciło, wiatr trochę zelżał, kiedy bliżej podpłynąłem, urzekły mnie brzegi, które pierwszy raz zobaczyłem w życiu. Nie sądziłem, że są tak piękne, całą noc prawie przeże-glowałem pomny tych uwag, że dosyć późno wybieram się na te Biskaje, miałem zapas sił po dwu normalnie przespanych nocach, na drugi dzień pod wieczór na trawersie miałem już Southampton wyjątkowo dobry wiatr miałem ale dobra passa wiadomo nie może długo trwać, nadciągnęły złowrogie chmury ubarwione niepokojącą czerwienią, wiedziałem, że będzie niewesoło, ale z zatoki wypłynął jacht zmierzający na pełne morze, przepływał blisko, podpłynąłem i zapytałem, jaka będzie siła wiatru, powiedzieli 5, pomyślałem gdyby było więcej to by nie wypływali, założyłem dwa refy z godziny na godzinę pogoda się pogarszała, wiało mi dokładnie w plecy, foka nie mogłem utrzymać w ryzach, więc go zrzuciłem, zwinąłem grot, często przelatywał nad głową, musiałem bardzo uważać, samo otarcie szotem było bardzo bolesne, mogłem foka zostawić, a zwinąć zrzucić grota ale zmniejszony fok też by przelatywał na takiej fali wystrzeliwując mógł się podrzeć, przy tym stale patrzyłem na kompas, co jakiś czas nadlatywały szkwały z deszczami, wtedy widoczność na światła była bardzo ograniczona a statków wyjątkowo dużo było w tym rejonie, niektóre bardzo szybko się przesuwały, po pięciu godzinach takiej zabawy organizm po prostu nie wytrzymał i odmówił dalszego płynięcia, było mi obojętne co się stanie, jedynym pragnieniem było wypocząć, tylko usiadłem i momentalnie zasnąłem, a obudziłem się kiedy słońce było wysoko, ucieszyłem się kiedy rozejrzałem się i zobaczyłem zupełnie nieznany mi krajobraz, musiałem się zdrowo posunąć do przodu, znalazłem się blisko brzegu pięknej skalistej zatoki, że w połowie wysokości tych skał zobaczyłem statek pomyślałem, że ktoś sobie wyrzeźbił, kiedy bliżej podpłynąłem zobaczyłem, że to wrak statku, który osiadł na takiej skalnej półce (na pewno dzieło prądów) w tym momencie uświadomiłem sobie, że jest niska woda i w każdej chwili może nadchodzić wysoka woda, zacząłem zwiewać ale już czułem, że się zaczął przypływ, musiałem włączyć silnik, na samych żaglach bym już nie wyszedł, tym bardziej, że wiatr wciskał do zatoki.
...Jeszcze w tym samym dniu wpłynąłem do Weymuth z zamiarem odpoczynku i pobrania pieniędzy z bankomatu, moje konto powinno być uzupełnione niestety ani jednego bankomatu nie było na ulicy, a banki już były pozamykane, także paliwo które mi się kończyło i chleba świeżego nie kupiłem a 3 euro za które mogłem kupić chleb nie przyjęli w supermarkecie. Komunikaty meteo zapowiadały dobre wiatry od 4-6 także skoro zaświtało wypłynąłem b. szybko płynąłem baksztagiem, także w następnym dniu po południu zbliżałem się do Lands Endu koniec lądu i wejście na ocean jednak nie było mi dane jeszcze w tym dniu cieszyć się zaliczeniem kolejnej przeszkody, pod wieczór spadł mocny deszcz który zasłonił mi miasto Penzance, nie wiedziałem w którym miejscu jest wejście do portu, zaczekałem na poprawę pogody, kiedy deszcz w końcu ustał dostrzegłem latarnie i boje które powinny doprowadzić do portu, droga do portu była kręta z powodu kamieni, które w niektórych miejscach wyłaniały się, kiedy podpłynąłem już do boi zrobiło się ciemno, w pewnym momencie nieomal otarłem się o nieoświetloną boję, ciarki mnie przeszły nie byłem pewny czy takich boi nie ma więcej uciekłem w morze, postanowiłem zaczekać do rana, zaczął się odpływ który swoje zrobił, kiedy wcześnie rano się zbudziłem ledwo dostrzegłem miasto do którego byłem już tak blisko, po paru godzinach dotarłem do przedmieścia gdzie również był port głównie rybacki kiedy już wpływałem do portu wypłynęła łódź patrolowa okrążyła mnie dobrze mi się przyjrzeli i popłynęli razem ze mną wskazując mi miejsce cumowania, zabezpieczając mnie przed pływami, dziwili się, że bez samosteru w tak krótkim czasie pokonałem tak długą trasę; obok mnie stały dwie jednostki regatowe, od żeglarzy na tych jednostkach dużo się dowiedziałem na temat Biskajów, byli bardzo sympatyczni, miałem wszelkie wygody bezpłatnie, przez 4 dni odpoczywałem i przygotowywałem się do dalszej podróży, codziennie biegłem dwa km do głównego portu po prognozę pogody na najbliższe dni, wreszcie otrzymałem na 4 dni zadowalającą, kapitan jednak podkreślił nigdy to nie jest pewne na 100% ale pokazując mi mapę baryczną sąsiednich terenów, powiedział powinno być dobrze, poleciałem do mojego portu, szybko przygotowałem grota, zapaliłem silnik, rybacy widząc mój pośpiech radzili, żebym poczekał do jutra, będzie mniejsza fala, wiatr był bardzo dobry, półwiatr około 5, szybko oddalałem się od brzegu, po 6-ciu godzinach wokół mnie J>yło tylko morze, żeglowałem prawie całą noc dopiero nad ranem sen mnie zmorzył, ustawiłem jacht w dryf położyłem się ale tylko na 2 godziny miałem zapas sił chciałem jak najszybciej przepłynąć akwen który cieszy się taką złą sławą do którego tak się śpieszyłem ale teraz stało się teraz nie muszę się już śpieszyć, jestem na całkowitej łasce oceanu, muszę pokornie czekać co mi przyniesie i pośpiech nie ma najmniejszego sensu, na kaprysy oceanu nie musiałem długo czekać; po dobowym dobrym wietrze wiatr zaczął słabnąć kierunek wiatru był idealny z moim kursem, halsowanie na słabym wietrze, wiadomo niewiele pożytku przynosi, włączyłem silnik...
... ucieszyłem się kiedy wiatr zaczął się zmieniać. Zmieniał się zgodnie z ruchem wskazówek zegara, to nie było takie pocieszające bo mogło oznaczać, że będzie jeszcze słabszy i tak też się stało, mało tego zmienił się dokładnie co do jednego stopnia o 180° teraz wiał idealnie od rufy, a nie ma nić gorszego od słabego wiatru na morzu od rufy. Żagle nie mając odpowiedniego oparcia nie chcą pracować jacht kolebie się na wszystkie strony, nie byłoby nic w tym złego gdybym miał dostateczną ilość paliwa i tu był mój poważny błąd zawierzyłem otrzymanej prognozie pogody miało być 4-5, przeżyłem niewesołą noc zrzucenie żagli też nic nie zmieniło, ocean sam w sobie jest rozfalowany, kładąc się na koi musiałem się trzymać stolika ażeby nie upaść, takielunek zgrzytał trzeszczał i tak zły zmęczony dotrwałem do rana, ten piękny świt też nic dobrego nie wróżył, później niebo bez chmurki, słoneczko grzało wiatr 0-1 i niezmiennie z tego samego kierunku, później trochę więcej ale żagle w dalszym ciągu nie chciały pracować, dopiero jak ustawiłem w baksztagu złapały wiatr więc zacząłem halsować w baksztagu, znikomy pożytek ale jacht przestał się już tak chwiać. Sytuacja była niewesoła, czas uciekał a ja byłem akurat dokładnie na środku Biskajów, nie pozostało mi nic innego jak modlić się do Boga i prosić o wiatr, autentycznie, w końcu Pan Bóg wysłuchał i zlitował się nade mną, pod wieczór ukazały się takie rozmazane chmurki barwa zachodzącego słońca też była obiecująca pojawił się wiatr z innego kierunku i stale wzrastał założyłem ref 1 czułem, że moja szybkość jest dobra, kierunek pozwolił mi się trochę przespać, rano założyłem drugi ref, wiatr się trochę niekorzystnie odwrócił tak, że musiałem stale siedzieć przy sterze i patrzeć w ten kompas w południe już solidnie wiało, dosyć duże fale się porobiły najgorsze, że one były jakieś takie kanciaste i jacht nie zjeżdżał po nich tylko opadał, i za każdym razem myślałem, że się rozleci, łatwo można sobie wyobrazić jak to wygląda kiedy przyjdzie sztorm od zachodu niżowy ma rozbudowaną falę 7m, tego nawet silne jachty nie wytrzymują, w tym dniu przepłynął jedyny jacht jaki spotkałem niedaleko mnie, z daleka żeśmy sobie pomachali nawet nie dostrzegłem bandery, pod wieczór wiatr jeszcze wzrósł, poczułem się bardzo zmęczony, żal mi było tego wiatru, żeby ustawić jacht w dryfie, w związku z tym odpadłem od kursu ażeby ustawić jacht samosterownie, ażeby zmniejszyć tę stratę, podniosłem miecz,żeby uzyskać większy dryf i wtedy się zaczęło Andrzej, coś takiego nigdy nie przeżyłem, jacht wszedł w ślizg, szybkość była imponująca, kiedy się wychyliłem z kabiny dech zapierało, to tak jakbym wychylił się przez okno pędzącego pociągu, to było podniecające, jednocześnie bardzo niepokojące, zdawałem sobie sprawę jeżeli stanie coś na drodze to może być źle, to trwało parę godzin, powoli się przyzwyczaiłem próbowałem nawet przespać, ale ta szybkość nie pozwalała, i ten równomierny szum wody, wstałem ażeby popatrzeć na kompas i nagle jacht jakby w mur uderzył, potworny huk i dosłownie jacht stanął, a ja tracąc równowagę przeleciałem przez drzwi które były otwarte do forpiku i uderzyłem głową w blok styropianu, czując silny ból w ramieniu z przerażenia zamarłem; jacht wytracając szybkość stał się igraszką fal, które go niemiłosiernie okładały ze wszystkich stron; wyskoczyłem do kokpitu ster włożyłem do blachy i jacht zaczął znowu pędzić, powiedziałem dosyć takiej zabawy, ustawiłem jacht w dryf, zazwyczaj w dryfie zasypiałem, mimo, że byłem bardzo zmęczony tej nocy zasnąć nie mogłem. Andrzej, co to musiała być za fala, kiedy szedłem w ślizgu wyczuwałem nieduże falowanie i tu nagle taka fala, która mogła zakończyć mój rejs pomyślałem może to jedna z tych gigantycznych fal które krążą po oceanie przy nawet małym zafalowaniu, ale myślę jednak, że z kolizji z taką falą Gawot cało by nie wyszedł. W Lizbonie poznałem żeglarkę, już taka starsza pani, która miała na swoim koncie kilkanaście tys. samotnie przepłyniętych mil, bardzo się zainteresowała moim rejsem do tego stopnia, że zabrała swoją dingi i opłynęła dookoła mój jacht, później weszła do środka, zlustrowała wszystko, pamiętam myśmy tam jednej nakrętki do podstawy masztu nie dali, trudno się było tam dostać; ona to zauważyła; udzieliła mi różnych porad, na końcu powiedziała mi, Henryk nie płyń za szybko, bo szkoda twojego jachtu i ciebie od razu sobie przypomniałem tę szarże na Biskajach...
... Zdawałem sobie sprawę, że już nic mi nie przeszkodzi w dotarciu do Hiszpanii. Neptun jakby chciał mi wynagrodzić to poprzednie napięcie psychiczne spowodowane najpierw brakiem wiatru, a później jego nadmiarem, zesłał mi piękną pogodę, słońce, wiatr 3-4 nie musiałem przy sterze siedzieć: szedł idealnie do kursu, urokowi temu wszystkiemu dodawała świadomość, że się ma tak trudne okresy już za sobą, znając przyszłe warunki pogodowe w który mi przyjdzie żeglować, odnosiłem wrażenie, jakbym już cały rejs pomyślnie zakończył; wszystko wskazywało, że taka pogoda utrzyma się na dłużej, widziałem już ten moment sięgnięcia po piwo... miałem powód do wielkiego szczęścia, kiedy krótko przed 18-tą zawinąłem do portu. Hiszpanie zorientowali się, że przypłynąłem z daleka, pokazali mi wygodne, bezpieczne miejsce pomagając zacumować, chciałem ich wyściskać Andrzej, pisze mi się źle, całą noc lał deszcz z piorunami, a po takim deszczu zazwyczaj jest sztorm, który się nawet w marinie odczuwa, po tym deszczu zrobił się prawdziwy maj. Moje kroki na lądzie były b. niepewne, spieszyłem się (a już powiedziałem, że nie będę się spieszył) do biura, które o 18 zamykano, mojego radosnego nastroju nie dało się ukryć, musiałem miłej sympatycznej sekretarce tym zaimponować, po wspólnie wypełnionym formularzu, poczęstowała mnie kawą, pijąc kawę myślałem już o upragnionym prysznicu, było tam lustro, nie mogłem siebie poznać, wyglądałem jak Ghandi, musiałem stracić wiele kilogramów, do tych wątpliwości dołączył się również mój tygodniowy zarost, który zostawiłem na pamiątkę. Rozbawiony odświeżony wróciłem na jacht, jak tylko usiadłem na koi zasnąłem, w takiej pozycji na niesklarowanym jachcie dotrwałem aż do północy, rano przy pięknej pogodzie, lekki, wyspany, odświeżony wyruszyłem do miasta, pomyślałem: mimo wszystko piękne jest to żeglarstwo, po pięciu dniach na wodzie znajdujesz się w zupełnie innym świecie, wszystko napawało mnie radością, znajdowałem się w miejscu które wydawało mi się idealnym miejscem do koncertowania, poszedłem po skrzypce, już w czasie drogi czułem się niepewnie ponad miesiąc nie miałem instrumentu w ręku, palce nie wiem czy to od słonej wody czy od szotów miałem tak spuchnięte, nabrzmiałe, trudno mi je było zginać, kiedy się już usadowiłem na ulicy i pociągnąłem smyczkiem, byłem przerażony, dźwięki te przypominały mi moje pierwsze kroki, kiedy ojciec pewnego razu przyszedł ze skrzypcami, wciskając mi je do ręki powiedział masz grać na skrzypcach, trema mnie taka złapała, ręce mi się trzęsły, smyczek na strunach wygrywał staccatto (może niektórzy myśleli, że tak ma być) dwudźwięków za żadne skarby nie mogłem złapać, palce mi się nie mieściły na strunach, z tego powodu repertuar musiał być, mocno ograniczony, przypomniał mi tego szacownego studenta z Łodzi, którego spotkałem w Niemczech na ulicy, który przez całą godzinę grał Fale Dunaju; był uśmiechnięty, zadowolony bo ludzie mu nieźle płacili, był to wielki artysta, miał szczególny stosunek do ludzi i sztuki, ja takiego szczęścia nie miałem, przechodnie musieli być na poziomie, i trafnie oceniali mój wysoki kunszt; to też euroki do futerału nie spadały, zorientowałem się o swojej klęsce, powiedziałem, stary nie wygłupiaj się, i spakowałem skrzypce z postanowieniem więcej ich w czasie rejsu nie wyciągać. Andrzej teraz kiedy się to jakoś już wszystko ułożyło, brzmi to zabawnie, ale wtedy kiedy się to zdarzyło, nie było wesołe; trzeba pamiętać, że całe moje powodzenie tej wyprawy, uzależnione jest od skrzypiec, moja emerytura nie pokryje nawet opłat w marinach, to też taka klęska nie mogła być wesoła, i mogła pozostawić trwały ślad w mojej psychice. Zapowiedzieli pogorszenie się pogody, postanowiłem czekać aż to wszystko minie, póki co korzystałem z dobrej pogody, obżerałem się tanimi owocami, czekoladą, mój ulubiony napój musiałem z wiadomych powodów mocno ograniczyć, za to pożerałem wzrokiem piękne, czasem mocno obnażone Hiszpanki.....

 Henryk Widera


Henryk Widera - ur. 1930 r., na Śląsku; ukończył Wyższą Szkołę Muzyczną w Katowicach; w latach osiemdziesiątych koncertmistrz ( I skrzypce) w Operze i Operetce w Szczecinie; pedagog w szkole muzycznej, w klasie skrzypiec; sternik jachtowy; żegluje od 1966 roku; początkowo na własnej „ P- 7 " (rejs na Rugię w latach 1969-1970);potem na „ Piano "(typ Micro) kanałami na M. Śródziemne (1993 r), do Nicei i dalej na Korsyką, Sycylię i do Grecji. W 1997 roku, na kolejnym jachcie „ Gawot" (typ Tango Family), płynie ponownie kanałami na M. Śródziemne (Nicea) i do Hiszpanii. W ubiegłym roku wyruszył przez M. Północne, Biskaje na Wyspy Kanaryjskie (wrzesień, październik, listopad). Uhonorowany przez Zachodniopomorski Okręgowy Związek Żeglarski nagrodą Szczeciński Żeglarz Turysta Roku 2001.