Gaudeamus, rok 1988
Elżbieta i Adam Wojciechowscy
Wspomnienia - AZS, Gaudeamus, rok 1988 |
Pomysł zrodził się jesienią 1987. Opowieści z Daru Szczecina o regatach Cutty Sark rozpaliły nam głowy.
Potrzebny był tylko: jacht powyżej 12 m długości, kapitan, załoga, no i fundusze. Wtedy od słów do czynów było o wiele bliżej niż dzisiaj ;o). Szczęście nam sprzyjało. W AZS-sie, w hangarze stał sobie i niestety niszczał "pechowy" i prawie "przeklęty" jacht Gaudeamus, który w swoim dziewiczym rejsie stracił płetwę sterową w huraganie u wybrzeży USA. Do kraju wrócił na pokładzie statku. I odtąd raczej nikt nie chciał przyłożyć do niego ręki. Warunki na jachcie... więcej niż spartańskie (wykańczany był w pośpiechu przez "chłopaków" z Politechniki), ale kto by się wtedy takimi drobiazgami przejmował. Kapitan - najlepszy wybór (jak mi mówiono) Witold Zdrojewski - wtedy jeszcze go nie znałem, ale wybór okazał się rzeczywiście najlepszym z możliwych. Kulturalny, inteligentny, z poczuciem humoru, charyzmą, dużą wiedzą żeglarską, znajomymi w każdym porcie (brzmi to może jak jakiś anons w rubryce towarzyskiej, ale to przecież szczera prawda). W tamtych czasach kapitan z takimi cechami był nie lada rzadkością.
Na razie było nas tylko trzech, funduszy też nie było wielkich, żeby nie powiedzieć, że nie było żadnych. Problem rozwiązał się sam. Zamiast na zajęcia W-F zapisaliśmy się do Sekcji Żeglarskiej Uniwersytetu Szczecińskiego. Wszystkiego jakieś... 14 osób, a więc załoga + rezerwa jak się patrzy. A i wsparcie od Rektora też się znalazło.
Układ był prosty. Zapisujemy się do AZS-u, przygotowujemy jacht do stanu używalności, prowadzimy za darmo kurs żeglarski, a w zamian mamy jacht do swojej dyspozycji. Prace szły pełną parą, choć wielu nas straszyło "pechowym" jachtem. Wszyscy jeszcze chyba pamiętają zapachy czerwca 1988, kiedy w pomieszczeniu obecnej TAWERNY peklowaliśmy do słoików kupioną na wsi świnię (chociaż zapachy, jeżeli nie smak - bo na imprezie pożegnalnej przed rejsem, a było na niej spooooro ludzi, zjadaliśmy to, co się do słoików nie zmieściło ;o). A po imprezie... w drogę.
Fotka pierwsza zrobiona na kilka dni przed wypłynięciem. Druga i trzecia - wypływamy na morze ze Świnoujścia. Czwarta to zeskanowany artykuł, który ukazał się w szwedzkiej gazecie, zrobiony po przypłynięciu do Helsinek. Jacht był na tyle szybki, że przypływaliśmy w pierwszej dziesiątce jachtów, na kilka dni przed oficjalnym otwarciem imprezy w poszczególnych portach (zostawiliśmy w tyle wiele "ruskich" Cetusów). To była niewątpliwie jego wielką zaletą. Przez te kilka dni do oficjalnego otwarcia zwiedzaliśmy miasto, a później to już jedna, niekończąca się wielka impreza. Piąta - to już sama fotka z Kopenhagi, bez artykułu, no bo kto by przeczytał artykuł po duńsku??? (ale mam go u siebie, dopóki się gazeta ze starości nie rozpadnie).
Niestety, to wszystkie fotografie (oprócz osobistych fotek, na których jestem wyłącznie ja), a do tego nie za bardzo piękne, bo to zeskanowane OrWo-wskie slajdy.
Później był jeszcze szalony wrześniowy rejs do Rygi, który z powodu sztormu został skrócony - dopłynęliśmy tylko do Kłajpedy. Taki rejs, na pomysł którego wpadliśmy w środę a w piątek już płynęliśmy. Bez zaproszeń, z mocno okrojoną załogą, we wrześniowym sztormie w tą i z powrotem, przez sam środek manewrów radzieckiej marynarki wojennej (taaa okręty, duuużo okrętów) - ale potraktowali nas porządnie.
Wyznaczyli nam kurs i ostrzegli, że zaraz samoloty będą zrzucać miny głębinowe. ;o) W każdym razie nikt nie kazał nam pokazywać zaproszeń. Nawet straż graniczna i celnicy. Chyba nie mieściło im się w głowie, że jacht może wypłynąć w morze do innego kraju bez zaproszenia. ;o)))))) Szósta fotka to właśnie powrót z Kłajpedy, już na jeziorze Dąbie (jedyny slajd, który jeszcze jako tako wyszedł, chyba dlatego, że było słonecznie). No i po sezonie. A po sezonie oczywiście bal. Ten w 1988 r. odbył się w Małej Scenie Rozrywki (była to, nawiasem mówiąc, ostatnia impreza, jaka się tam w ogóle odbyła).
W ten właśnie sposób został przełamany "pech" Gaudeamusa i w następnym roku, żeby dostać się na listę załogi trzeba było nie lada zabiegów (nie wspominając już o funduszach).
Elżbieta i Adam Wojciechowscy