Gdy komuś powiem, że brałem udział w Mistrzostwach Polski w żeglarstwie, to ten ktoś może popukać się w czoło i uśmiechnąć się znacząco. Ale mnie to się zdarzyło, w czym jak zwykle pomógł przypadek.
Lepiej będzie, gdy zacznę jednak od początku. Jest 25 sierpień 1971 roku, późny wieczór, “Nadir " wychodzi ze Świnoujścia pod kapitanem Kostro. Na pokładzie ze stopniem żeglarza Janusz Szyndler, jako załogant. Dla niego rozpoczyna się przygoda z morzem, do której dążył, gdyż uznał, że jego dotychczasowe życie nie było wystarczająco ciekawe. Jest posztormowa nieprzyjemna fala. Dostaje zakaz wychodzenia na pokład, odczuwa objawy choroby morskiej, obserwuje morze z luku zejściówki. Za rufą coraz mniejsze światła Świnoujścia. Widzi kolorowe i białe światełka statków stojących na redzie i tych, które płyną. Dziwi się, jak kapitan i dwaj oficerowie potrafią na tej podstawie określić, czy istnieje możliwość kolizji z nimi. Wyznaczone zostają wachty. Na wachcie uczy się sterować i ustawiać kadłub odpowiednio do fali. Nauka idzie mu dobrze. Powoli wchodzi w rytm wacht. Najgorzej jest z gotowaniem posiłków. Podczas gotowania nasila się u niego choroba morska, co jest rzeczą normalną. Gdy przypada na niego przygotowanie posiłku, z trudem tworzy jedno mało urozmaicone danie. Pogoda nie rozpieszcza załogę, aż do Władysławowa utrzymuje się silny wiatr z kierunków zmuszających do halsowania. Jacht cieknie. Na jego koję przedostaje się woda z okolic połączenia kadłuba z pokładem. Często trzeba wybierać wodę z zęzy. Zaadoptowanie do nowych warunków następuje po kilku dniach bezsenności. Kapitan boi się wypuścić go na pokład przy ciężkiej pogodzie. Do zmiany żagli zrywani są ci sami ludzie z dużym doświadczeniem. Pracują, nic nie mówiąc, ale widać, że są bardzo zmęczeni. Wreszcie port. Odpoczynek i klarowanie jachtu.
Tak się złożyło, że nasza droga powrotna do Świnoujścia pokrywała się z organizowanym na tej trasie etapem Mistrzostw Polski w żeglarstwie. Kapitan Kostro podjął śmiałą decyzję, startujemy w tym etapie. Rejs powrotny okazał się niezwykle ciężki. Na szczęście “Nadir” to dzielny i odporny na ciężkie warunki jacht. Gdy jeden sztorm się kończył, drugi zaczynał. Na sztagu pracował tylko sztormowy fok, który mógł w każdej chwili odlecieć. Z trudem udawało się zrobić herbatę i zupki z torebek. Wnętrze jachtu wyglądało żałośnie. Mokre żagle zajmowały dużo miejsca. Spanie było sztuką. Były co prawda sztormdechy, ale i tak trzeba było znaleźć właściwą pozycję i nie myśleć o mokrych częściach ubrania. Dopiero w ekstremalnych warunkach możemy być zdumieni do czego człowiek jest zdolny. To już nie były mistrzostwa Polski, ale walka o przetrwanie.Po kilku dniach weszliśmy do Świnoujścia. Na przystani AZS w Szczecinie panował niepokój, nie było “Pegaza” pod kapitanem Marczakiem. Nie było też wiadomości, gdzie się znajdują. Przypłynęli na drugi dzień. Pękła im wanta sztagowa. Na całe szczęście mieli świetnie wyszkoloną załogę. Podczas sztormu załogant wszedł na maszt i zamocował tam zapasową wantę. Załoga tego jachtu sprawiała wrażenie jakby wróciła z bardzo dalekiej podróży i była szczęśliwa z tego powodu.
Takie było moje pierwsze zetknięcie się z żeglarstwem morskim. Muszę przyznać- niełatwe. Tu można by porównywać tamte warunki pływania i sprzęt do dzisiejszych, ale to nie ma sensu, ponieważ całe otoczenie (włącznie z ustrojem) było inne. W regatach o Mistrzostwo Polski (brzmi dumnie) zajęliśmy ostatnie miejsce ale zostaliśmy sklasyfikowani i to pozostaje w pamięci, chociaż sam start na poniemieckim jachcie wydobytym po wojnie z dna basenu wydaje się być surrealistycznym żartem.